24 marca 2013

3.




' Lights will guide you home
and ignite your bones
And I will try to fix you ' 




Siedzę na jakimś betonowym murku koło hali w Jastrzębiu i czekam na tego siatkarza, który miał ze mną jechać na zakupy. Nie wiem czemu to robię. Równie dobrze mogłabym zostawić mu jakąś wiadomość i po prostu jechać do tych Katowic. W końcu i tak postanowiłam mu odpuścić. 
Biedaczek. Chociaż nie, biedakiem by był, gdyby miał ze mną jechać gdziekolwiek. Teraz to palant, który nie potrafi przyjść o czasie.
Czy to na serio takie trudne przyjść na wyznaczoną godzinę?! 
Najwidoczniej tak.
Westchnęłam głęboko i spojrzałam na zegarek, który znajdował się na moim lewym nadgarstku. Moja cierpliwość powoli dobiegała końca, mimo że jestem (w życiu osobistym) strasznie wyrozumiałą, cierpliwą i spokojną osobą, która nie przepada za niespodziankami. I zimą. 
Pół godziny spóźnienia to była dla mnie już przesada, więc lekko podirytowana podniosłam swój zdrętwiały tyłek i ruszyłam w kierunku swojego samochodu. W między czasie wyjęłam z torby komórkę i wybrałam numer prezesa klubu, który podał mi Łukasz (tak na wszelki wypadek, ale widocznie się przydał), i z którym miałam się skontaktować w razie gdybym zmieniła swoje plany. 
Już miałam naciskać zieloną słuchawkę, kiedy znienacka wyjechał pędzący samochód. Momentalnie kiedy kierowca mnie ujrzał, nacisnął hamulec, a ja, zamiast szybko zbiec z toru jazdy auta, stałam jak sparaliżowana. 
Nie powinno mnie sparaliżować! W końcu jestem tenisistką i szybka reakcja jest u mnie priorytetem! Tak samo jak szybkość! Te dwie rzeczy, które bardzo przydałyby się w tej chwili, akurat musiały gdzieś zniknąć!
Pisk opon, który z każdą chwilą był coraz głośniejszy, sprowadził mnie z powrotem na ziemię, ale nie na tyle, żebym mogła coś zrobić. Samochód zbliżał się coraz bardziej ku mnie, a ja nadal stałam i nie mogłam się ruszyć. Świadomość, że zaraz mogę zginąć potrącona przez jakieś auto, bo musiałam czekać na jakiegoś palanta, żeby pojechał ze mną na zakupy, nie napawała mnie optymizmem. Właściwie kogo by napawała wiadomość, że zaraz zginie?
Telefon, który trzymałam w ręce, upadł na ziemię, gubiąc tylną obudowę. Zawsze tak robił, gdy miał bliski kontakt z ziemią, więc nawet nie musiałam na niego spojrzeć, by wiedzieć, że mam rację. Cały czas tępo wpatrywałam się w szybę samochodu. Próbowałam dostrzec twarz kierowcy, ale nie pozwoliło mi na to słońce odbijające się o szkło. Może to i lepiej, że nie zobaczę twarzy swojego zabójcy? 
Wydawało mi się, że to już koniec, że zaraz to rozpędzone auto wjedzie prosto na mnie. Zamknęłam oczy. Może wtedy będzie mniej boleć?
Pod wpływem uderzenie odbiłabym się od maski i odleciała gdzieś daleko, głową uderzając o twardą ziemię. Wyobraziłam sobie siebie jak leże nie przytomna z zamkniętymi oczami, a wokół mnie rozlewa się krew, wielka kałuża, która wypływa z dużej rany na mojej głowie. 
Była jeszcze jedna opcja. Mogłam wpaść do auta, rozbijając przednią szybę. Wtedy byłoby jeszcze więcej krwi: na odłamkach szkła, na kierowcy, na siedzeniach... Spanikowany kierowca zacząłby wrzeszczeć na ten widok. Ktoś wybiegłby z hali, żeby zobaczyć co się stało i wezwałby karetkę, ale wtedy byłoby już za późno. Byłabym martwa.
Nic takiego się jednak nie stało. Nie poczułam uderzenia o maskę, a później o ziemię, czy też o szybę. Usłyszałam jedynie jeszcze głośniejszy odgłos hamowania. Domyślam się, że samochód przejechał tuż obok mnie, ale nie miał kontaktu ze mną. Nie otworzyłam jednak oczu, zbyt bardzo się bałam.
Pisk opon ucichł. Usłyszałam głośne trzaśniecie drzwiami i dopiero wtedy odważyłam się podnieść powieki. 
- Nic się pani nie stało? Wszystko w porządku? - mówił przerażonym głosem jakiś mężczyzna, który właśnie wyszedł z samochodu i zaczął truchtać w moją stronę. Był strasznie wysoki. Miał krótko ostrzyżone włosy i coś na kształt lekkiego zarostu, a na nosie nosił okulary. Sposób jakim biegł do mnie i muskuły jakie posiadał wskazywały na to, że był sportowcem. Skądś kojarzyłam tą twarz, a sposób biegu też nie był mi obcy. - Ile widzi pani palców? - stanął przede mną, pochylając się trochę do przodu, żeby nasz wzrok znajdował się na równym poziomie. Wyciągnął dłoń przed moją twarz, pokazując kilka palców.
- Cztery - odpowiedziałam, po chwili milczenia. Szok już minął i powoli wracałam do normalnego funkcjonowania, czytaj: mój umysł przestał wyobrażać sobie moją śmierć.
- Oj coś źle z panią, bo jest ich pięć - uśmiechnął się, poruszając kciukiem, który był sprytnie ukryty, ale jednak na widoku. Wyprostował się i odetchnął głęboko. - Dobrze, że nic się pani nie stało. Naprawdę panią przepraszam. Byłem już strasznie spóźniony na spotkanie i... 
- I o mało nie zabiłby pan kobiety, która czeka tu na pana od pół godziny. Oj nie ładnie, nie ładnie - przerwałam mu, na koniec szeroko się uśmiechając. Nie wiem czemu nie jestem roztrzęsiona. Zachowuję się tak jakby nic się nie stało, a przecież mogłam leżeć zakrwawiona i martwa gdzieś na parkingu.
- Naprawdę jeszcze raz przepraszam.
Ja byłam nadzwyczaj spokojna, ale on był za to kłębkiem nerwów. 
- Nie przepraszaj już. Na całe szczęście nic się nie stało, ale na przyszłość jedź wolniej. A teraz zapraszam do mojego auta.
- Nie mieliśmy jechać moim? - zapytał już mniej drżącym głosem, ściągając brwi.
- No chyba nie sądzi pan, że wsiądę do samochodu, gdzie będzie pan miał prowadzić.
Nie protestował, tylko grzecznie ruszył za mną do samochodu. Usiadł koło mnie na miejscu pasażera, zapiął pas i oparł głowę o szybę, tępo wpatrując się w jakiś punkt za oknem.
- Wiesz, skoro mamy spędzić razem prawie cały dzień to może mówmy sobie po imieniu - zaproponowałam, zerkając w stronę chłopaka, który nadal nie otrząsnął się po tym, co działo się 10 minut temu. 
- Nie ma sprawy - powiedział załamanym głosem i oderwał wzrok od punktu za boczną szybą, przenosząc go na jakiś za przednią szybą. - Michał Kubiak.
Nie mogłam się powstrzymać i wybuchłam gromkim śmiechem. Teraz już wiem, skąd kojarzyłam ten styl biegu. Zdziwiony Michał spojrzał na mnie, ale nie odezwał się ani słowem. Chyba się przestraszył, ale nie dziwię mu się, sama bym się bała.
- No ładnie, ładnie Michałku. Zawsze byłeś dużym chłopcem, ale teraz to już przesadziłeś. No i mnie nie poznałeś! Jak mogłeś?! - uśmiech nie schodził mi z twarzy, jednak nie mogłam spojrzeć jaką ma minę, bo właśnie wjeżdżaliśmy na autostradę. - No naprawdę, że swojej sąsiadki nie poznałeś. A byłej dziewczyny to już w ogóle!
- Sąsiadki? Byłej dziewczyny? - nadal nie rozumiał, o co mi chodzi, a ja miałam coraz większy ubaw z jego zdezorientowania.
- No tak, wyjechał w wieku 18 lat do Olsztyna i przestał się odzywać, to nie pamięta - nadal się nie odzywał, próbując ustalić, o co mi chodzi. Żałuję, że nie mogę zobaczyć jego miny, ale jednak nie chciałabym nikogo zabić. Na dziś już wystarczy.
- Michalina? - w końcu zapytał niepewnie, a ja wybuchłam śmiechem. No ładnie, ładnie. Nie pamiętać swojej byłej.
- Wiktoria deklu! Twoja, cytuję, 'najwspanialsza i najukochańsza dziewczyna pod słońcem, która jest najpiękniejszym stworzeniem na Ziemi! '. Coś masz słabą pamięć.
- Oj przepraszam bardzo - ożywił się nieco, a na jego twarzy zagościł już delikatny uśmiech - ty też mnie nie rozpoznałaś.
- Oj tam oj tam, ja to ja. Zresztą znasz mnie od dziecka, ja zawsze byłam zapominalska. W tej kwestii nic się nie zmieniło - uśmiechnęłam się na samo wspomnienie dawnych lat.
Mimo, że jest między nami około trzech (prawie cztery) lat różnicy, to od zawsze dobrze się dogadywaliśmy. Specjalnie poszłam rok wcześniej do szkoły, a kiedy byłam w czwartej klasie (Michał był w szóstej) zostaliśmy "parą". Już przed tym byliśmy nierozłączni i kilka osób (czytaj: nasze mamy) zastanawiało się, czemu tak późno się związaliśmy, jednak kiedy już to się stało, cieszyli się niemiłosiernie. Rodziny Kubiaków i Michalskich przyjaźnili się jeszcze przed naszymi narodzinami i już od moich narodzin chcieli nas zeswatać. Do pewnego momentu ich nie zawodził, ale niestety, wszystko co ma swój początek, musi mieć także swój koniec. Nasz akurat nastąpił, kiedy poszłam do drugiej klasy gimnazjum, a on do pierwszej liceum. Nie wiem co się stało, że Michał tak postąpił. 
Spotkaliśmy się pewnego październikowego dnia. Przyszedł do mnie by pomóc mi trochę w biologii. Był to jego ulubiony przedmiot, a ja sobie z nim zbytnio nie radziłam. Uczył mnie, tłumaczył i nagle się spytał, czy możemy zostać tylko zwykłymi przyjaciółmi. Tak znienacka. Nie pytałam go co się stało, dlaczego i kiedy o tym zdecydował. Po prostu przystałam na jego propozycję, no bo co mogłam zrobić? 
Mimo, że się rozstaliśmy, to nie przestaliśmy się przyjaźnić. Było zupełnie jak dawniej, z jednym małym wyjątkiem - nie było już pocałunków na "dzień dobry" i "do widzenia", tych znienacka też zabrakło, skończyły się długie czułe uściski, a ponownie zawitały, tak zwane, "piątki". Później Michał wyjechał do Olsztyna  i słuch po nim zaginął. Czasami, kiedy jego mama przychodziła na pogaduszki do nas, do domu, pytałam się co tam u niego słychać, jak mu się żyje i czy planuje wrócić w najbliższym czasie, ale zaprzestałam, kiedy za każdym razem słyszałam jedną i tę samą odpowiedź: "Żyje, narzeka na tylko na ciężkie treningi, ale jakoś daje rade. Mówił, że przyjedzie na święta.".
- Kurcze, ile to lat minęło? 
- Sporo, Michałku, sporo. Jakieś 7? - westchnął głęboko, a ja uśmiechnęłam się delikatnie pod nosem. - Całe szczęście mamy tyle czasu, że zdążysz mi wszystko opowiedzieć.
No i opowiedział. Zresztą, ja sama musiałam mu zdradzić kilka szczegółów ze swojego życia.
*
Dobra. Nie było mnie sporo czasu, ale Wam to zrekompensuję :D 
Powiem Wam jedynie tyle, że to opowiadanie dopiero się rozkręca :D Jeżeli Wam zdradzę, że nie do końca będzie tak różowo to mam nadzieję, że będziecie zaglądać tu częściej :)